„Nadzieja, że Państwo po wojnie wyjdzie naprzeciw spółdzielczości, skończyła się wchłonięciem przez Państwo spółdzielczości. Wysoka protekcja Państwa stała się niedźwiedzią przysługą.”1

Osiedla mieszkaniowe to wynalazek około 100 – letni. Ich powstawanie związane było z rozpowszechniającymi się ideami modernistów, przekonujących o konieczności zwiększenia dostępu do światła i powietrza w mieszkaniach. Chcieli także, by widok z okna nie był widokiem na ścianę oficyny (podwórka studnie), co było powszechne w zabudowie miejskiej XIX wieku, lecz na tereny zielone.
Dla wielu mieszkańców wybudowanych z byle czego peryferyjnych domków, pozbawionych elementarnych wygód, czy też mieszkańców XIX wiecznych oficyn o takim samym „standardzie” sanitarnym był to niewątpliwy awans społeczny i kulturowy. Przeprowadzali się (często przymusowo, w ramach pozyskiwania terenów pod kolejne osiedla mieszkaniowe- Dąbrowa, Chojny) do bloków „z wygodami”, mieszkań wyposażonych w łazienki z ciepłą wodą w kranach, centralne ogrzewanie i kanalizację.
Wielu nie potrafiło się przystosować do nowych warunków – utraty przydomowych ogródków, szop i klatek z hodowanymi królikami. Po przeprowadzce do bloków próbowali budować gołębniki na dachach, w wannach tuczyli prosiaki i gęsi. Nierzadkim widokiem (sam pamiętam – Traktorowa przy Rojnej) były kury przywiązane za nogę do ławki, drzewka, czy wbitego na trawniku kołka. Rady osiedli przy pomocy milicji bezwzględnie walczyły z tym procederem.

Ale uświadomienie sobie, w jakich warunkach mieszkaniowych ci ludzie żyli w przedwojennej Polsce, pozwala zrozumieć ogromny skok cywilizacyjny, który stał się udziałem kiepsko sytuowanych robotników i niższych klas społecznych, powojennych pokoleń „ludzi z marmuru”, które parę lat po wojnie w jednej trzeciej przeniosły się ze wsi do miast i gruntownie przebudowały kraj. Bowiem po 1945 roku – czy tego chcemy, czy nie – doszło w Polsce do czegoś, co zwykło się nazywać masowym awansem społecznym, który jednak przez większość owych mas nigdy nie został przyswojony i zaakceptowany. Przeszkodą było coś, co psychologowie nazywają poczuciem sprawstwa. Ów awans przyniesiony na bagnetach i sprezentowany przez niezaakceptowaną władzę po prostu nie mógł się stać fundamentem ich tożsamości.2

Kraj stał się miejscem kreowania nowego sposobu funkcjonowania społeczeństwa miejskiego. Ideolodzy powojennej Polski przejęli idee osiedli społecznych z lat 20. i 30. XX wieku, nie wypełniając ich treścią, ale posługując się frazeologią równości społecznej. Nie można zaprzeczyć, że w projektach nowych osiedli pamiętano o sklepach, restauracjach lub choćby barach, obiektach służby zdrowia, placówkach oświatowych, żłobkach, przedszkolach, szkołach, domach kultury i domach starców – jednym słowem pełnej infrastrukturze (w Łodzi – Teofilów, Dąbrowa, Widzew, Chojny, Radogoszcz).

„Paradoksalnie (…) można powiedzieć, że „stalinizm w architekturze był bardziej ludzki niż liberalny socjalizm Gierka”. (…) Socrealizm wyniósł architektów na piedestał. Tworzenie budynków (zwłaszcza osiedli mieszkaniowych) wiązało się z realizacją społecznej misji (…) Architektura stawała się przedmiotem zaciekłych sporów i dyskusji. W momencie, kiedy „społeczeństwo socjalistyczne dojrzało” nikt już takimi sprawami się nie emocjonował. Liczyła się liczba oddawanych mieszkań, a że budowano dużo i małym kosztem, ich jakość zdecydowanie się pogorszyła.”3

Innowacyjna, modernistyczna tradycja projektowania, zapoczątkowana w latach trzydziestych przez znakomitych, polskich architektów (Lachert, Szanajca, Chmielewski – twórcy planu Warszawy funkcjonalnej), była w okresie PRL systematycznie niszczona. „W latach 50 narzucono socjalistyczne dogmaty i totalitarny monumentalizm, a w kolejnych dekadach kaganiec finansowy i administracyjny kazał architektom projektować według takich wytycznych, że efektem mogły być tylko niskiej jakości osiedla mieszkaniowe lub tandetne „obiekty użyteczności publicznej”. Osiedle w PRL to najczęściej karykatura tzw. „osiedla społecznego” propagowanego przez przedwojenną awangardę, czego przykładem są osiedla WSM na Żoliborzu. W Łodzi problem ten występował w dużo mniejszej skali niż w totalnie zniszczonych miastach takich, jak Warszawa, Gdańsk, czy Wrocław. Ówczesne władze i architekci nie musieli się zastanawiać, jak sprostać skierowanemu w 1949 roku do środowiska architektonicznego rozporządzeniu wyznacznika o architekturze „narodowej w formie”. Zgodnie z wnioskami plenum Zarządu Głównego SARP należało „sięgnąć do tradycji architektury polskiej i światowej oraz oprzeć się o dziedzictwo naszej urbanistyki i architektury”. Nikt do końca nie wiedział, czym miałaby być owa charakterystyczna dla naszej kultury forma architektoniczna. Styl zakopiański, który sam był mieszanką kilku innych, był jedyną oryginalną polską propozycją.”4

Łódzcy architekci nie musieli zadawać sobie takich pytań, jak ich koledzy w Warszawie – wyburzać wyniszczone miasto i budować od nowa, czy odtwarzać? W związku z tym, ponieważ miasto nie zostało zniszczone w czasie działań wojennych proces odtwarzania trwa niestety w niektórych miejscach do dnia dzisiejszego.

Pierwszy blok na Teofilowie został zasiedlony w 1962 (budowę rozpoczęto w 1961). Wybudowany na kartoflisku, obok rosło żyto. Mimo, że najstarszy, należy do elity tego osiedla. Wraz z pięcioma podobnymi został wzniesiony z cegły. Jedynie stropy były prefabrykowane – wielootworowa płyta „żerańska”. Mieszkania były większe i wyższe niż w kolejnych, budowanych w systemie wielkopłytowym blokach. A tym samym – jak się do dziś uważa – zdrowsze. W tych pionierskich czasach ulica Aleksandrowska była wybrukowana „kocimi łbami”, tramwaje od strony miasta dojeżdżały do torów kolei obwodowej, przez które trzeba było przejść po żelaznym moście wybudowanym przez saperów. Tu jeździł już tylko jeden tramwaj (nr 44) do Aleksandrowa.

Powstała Retkinia (gdzie obok wznoszonych bloków pasły się krowy a jej mieszkańcy protestowali przeciwko przymusowemu wysiedlaniu z wiejskich ojcowizn), Dąbrowa, Widzew, czy wybudowany na dawnych, cegielnianych gliniankach Radogoszcz. I mimo, iż na przydział mieszkania trzeba było czekać do dwudziestu lat, czasem zasłużyć, wykazać się, podeprzeć wniosek działalnością partyjną, a nierzadko pomóc szczęściu w sposób nie do końca zgodny z prawem, bloki zapewniły mieszkania tysiącom ludzi. I może była to szansa na zapewnienie dachu nad głową wszystkim potrzebującym, gdyby nie bylejakość wykonawstwa, nadużycia, a w końcu zapaść „systemu”.

Piękne idee modernistów zostały (szczególnie w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych) w Polsce (ale nie tylko) wypaczone przez czynniki ekonomiczne i spowodowały w wielu wypadkach powstanie bezdusznych połaci miast, na których nie ma życia. Miejsca te – osiedla –s ą sypialniami dla tysięcy zatrudnionych w centrum lub innych rejonach miasta. W latach gdy powstawały, ziemia nie miała wartości i w większości należała do Skarbu Państwa. Dziś jest odwrotnie. Gwałtowny wzrost cen terenów nadających się pod budownictwo – nie tylko mieszkaniowe – spowodował „dogęszczanie” osiedli mieszkaniowych, którym do tej pory udawało się zachować” ludzkie cechy” lub przynajmniej ich pozory. Powoduje to niejako powrót do XIX wiecznej zabudowy.

Nie zmienia to faktu, że bloki z okresu PRL- u są lubiane przez mieszkańców osiedli, a rynek tych mieszkań jest stabilny. Powoduje to relatywnie duża ilość zieleni, w porównaniu z centrum miasta, place zabaw, infrastruktura, szkoły, przedszkola. Ogromnym problemem jest brak miejsc postojowych dla samochodów. Gdy zasiedlano pierwszy blok na Teofilowie w zaprojektowanych na kilka pojazdów zatokach parkingowych stały trzy samochody. Dziś samochody parkują na trawnikach, a nawet w piaskownicach – wynik skoku cywilizacyjnego i braku wyobraźni ówczesnych projektantów (o co trudno mieć do nich pretensje, gdyż dzisiejsze realia nie mieściły się w granicach ich wyobraźni). Należy też ich usprawiedliwić – w czasach, gdy projektowali osiedla – samochód był trudno wyobrażalnym luksusem i nikt się nie spodziewał, że na jedno mieszkanie mogą przypadać nawet cztery auta.
Mimo, iż zakładany okres eksploatacji bloków z wielkiej płyty miał wynosić 25 – 50 lat (optymistycznie), czyli teoretycznie wiele z nich nie powinno już istnieć lub należało by rozpocząć ich rozbiórkę w większości budynki te są w niezłej kondycji – nic nie wskazuje na to, by którykolwiek miał się zawalić. Przypuszcza się, że bloki mogą przetrwać nawet 100 lat jeśli odpowiednio się o nie zadba. I chyba warto to uczynić, mając na uwadze, że jest ich w kraju około 4 miliony.
W centrach miast deweloperom coraz trudniej znaleźć dobre lokalizacje, a można uznać, że osiedla w Łodzi z racji poprawy komunikacji „przybliżają” się do centrum. Dla wielu kupujących ważniejsze od standardu mieszkania są lokalizacja i łatwość dostępu do miejsca pracy oraz sklepów, czy placówek usługowych. Trudno się więc dziwić, że cieszą się zainteresowaniem, tym bardziej, że standard i jakość wykonania wielu budowanych obecnie osiedli pozostawia wiele do życzenia. Samo ogrodzenie i monitoring – imitujące poczucie bezpieczeństwa – nie są wystarczającą zachętą do kupna.

Obecnie duża grupa budynków jest projektowana i wznoszona z myślą o szybkim zysku. Nie projektuje się pomiędzy nimi terenów zielonych, wspólnych placów zabaw, nie mówiąc o żłobkach, przedszkolach, szkołach, sklepach, czy domach kultury. Osiem metrów między budynkami – minimalna odległość wymagana przepisami pożarowymi i warunkami technicznymi – powoduje, że powstają wtórne podwórka studnie, czy betonowe kaniony pomiędzy budynkami. Okno w okno. Mieszkańcy z naprzeciwka mogą podziwiać wiszącą na suszarkach bieliznę sąsiadów.
“Dzisiejsze inwestycje są rozproszone i realizowane nie według jednolitego planu, to polifonia, która jeżeli na małą skalę przynosi dobre efekty, to w większej przekształca się w kakofonię – mówi Andrzej Szczerski z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Historyk sztuki broni dokonań przedwojennego modernizmu wskazując na fascynujące plany ówczesnych urbanistów i zestawia tamte czasy z późnym PRL-em, gdzie wysokość bloku była warunkowana wysokością… dźwigu.”

Dziś dużo jest też przykładów dobrej architektury – obiektów wznoszonych w nowoczesnych, zdrowych, ekologicznych technologiach. Dominuje jednak szybkie budowanie z tańszych pokrytych styropianem materiałów. Nie zmienia to faktu, że mimo iż ubywa mieszkańców, mieszkań wciąż brakuje, a dla niektórych ich posiadanie jest niewyobrażalnym luksusem i marzeniem, które nie ma szans na spełnienie.

W 1946 roku Łódź liczyła 497 tysięcy mieszkańców (672 tysiące w roku 1939). Wg NSP z 1950 roku mieszkańców Łodzi było już 650 tysięcy i liczba ta stale rosła. Załamanie tej tendencji nastąpiło w 1985 roku, kiedy mimo największego zaludnienia miasta (848 tys. mieszkańców) po raz pierwszy odnotowano ujemny przyrost naturalny. Od tego roku liczba mieszkańców zaczęła się zmniejszać by w 2000 roku osiągnąć 793 tysiące. Dziś to około 700 tys. z tendencją do dalszego zmniejszania się o 6 – 8 tysięcy osób rocznie.
W Łodzi połowa mieszkań, to mieszkania na osiedlach z wielkiej płyty. Na Retkini, największej sypialni miasta zamieszkuje około 71 tysięcy osób. Mieszkań, szczególnie tych tanich ciągle brakuje. Prezentowane są kolejne wizje budowy lokali komunalnych, czy TBS, lecz mimo zapowiedzi nic nie wskazuje na to, żeby miało ich przybyć wystarczająco dużo, aby zaspokoić potrzeby.
„Według GUS w kolejce na mieszkanie od gminy czeka co najmniej 165,2 tys. gospodarstw domowych (z czego ok. 59,2 tys. z wyrokiem eksmisji). W praktyce potrzeby są najpewniej dużo większe, ale stosowane przez gminy kryterium dochodowe często skutecznie zniechęca do składania podań. Tymczasem w ubiegłym roku ok. 2,5 tys. gmin wybudowało zaledwie 1,7 tys. nowych lokali. Do tej puli można doliczyć kilkanaście tysięcy, które gminy co rok odzyskują, np. po zmarłych najemcach. Ministerstwo Infrastruktury i Budownictwa ocenia, że jeśli nic się w tej sprawie nie zmieni, to przeciętny czas oczekiwania na mieszkanie komunalne wyniesie… 29 lat!”

Mieszkańców Łodzi wciąż ubywa. Demografowie przewidują, że w perspektywie 25 lat miasto utraci około 170 tysięcy mieszkańców, co oznacza, że w 2040 roku pozostanie ich około 540 tysięcy. Czy można się temu dziwić, dodając do tego mizerię na rynku pracy i jeden z najniższych w kraju poziom wynagrodzenia?

Mariusz Gaworczyk architekt IARP

 


1 Beata Chomątowska Lachert i Szanajca wydawnictwo czarne, Wołowiec 2014, str. 300
2 Książki magazyn do czytania nr 2 czerwiec 2016 str. 90
3 Tamże, str. 51
4 Tamże, str. 74